Czy może być lepszy sposób na uczczenie 50-lecia magazynu muzycznego niż zrobienie listy Top-50? Biorąc pod uwagę, jak dużo czasu spędzamy teraz w domu, lista albumów wydawała się najbardziej sensowną i zabawną opcją. W normalnych okolicznościach nie wszyscy mielibyśmy szansę zagłębić się w tak wiele nagranych wypowiedzi o takiej długości; równie dobrze możemy skorzystać z okazji, póki ją mamy.
Kilka podstawowych zasad było jednak koniecznych. Najważniejsze z nich to:
1) Dziesięć albumów na każdą dekadę istnienia JazzTimes.
2) Nie więcej niż jeden album na dekadę autorstwa jednego „głównego” artysty. (Oczywiście wielu z tych artystów pojawia się ponownie na albumach innych osób, ale nie karaliśmy ich za to. Podobnie nie rozważaliśmy wycięcia jakiegokolwiek albumu tylko dlatego, że gracze na nim występujący pojawiają się również na wielu innych w tej samej dekadzie.)
3) Brak rankingu; to zbyt duża presja, a poza tym nazwanie albumu z 2016 roku „lepszym” lub „gorszym” od tego z 1971 roku wydawało się dziwnym posunięciem. Chronologia, oparta na dacie wydania, byłaby jedynym wyznacznikiem ostatecznej kolejności.
Mając na uwadze te zasady, przewertowaliśmy stare recenzje JT i ankiety krytyków, a także zasięgnęliśmy opinii z różnych innych źródeł (jeśli chodzi o albumy z ostatnich 20 lat, książka Nate’a Chinena Playing Changes okazała się szczególnie pomocna w podsuwaniu pomysłów). Następnie poprosiliśmy o nominacje małą grupę kluczowych współpracowników magazynu. Kiedy wszystkie głosy zostały oddane, ułożyliśmy je w tabelę, aby stworzyć listę, którą widzicie tutaj.
Jak większość takich list, odzwierciedla ona rodzaj kompromisu, który z konieczności idzie w parze z konsensusem. Z pewnością nie odzwierciedla ona moich osobistych upodobań. Moje własne top 10 dla lat 70-tych, by wybrać tylko jedną dekadę, zawierałoby inną płytę Milesa Davisa (albo Jack Johnson albo On the Corner), wraz z Air’s Air Lore i Science Fiction Ornette’a Colemana. Brak choćby jednej płyty Ornette’a jest zresztą jednym z największych rozczarowań, jakie można tu znaleźć. Nie dlatego, że nikt na niego nie głosował, ale dlatego, że za mało osób głosowało na te same płyty, przez co żadna z nich nie znalazła się poza pierwszą dwudziestką piątką danej dekady. Oparłem się silnej pokusie, by bawić się w Boga w tym przypadku i pozwoliłem, by wyniki się utrzymały.
Jak tworzyliśmy naszą listę na wiosnę, pojawiło się więcej pytań. Na przykład, dlaczego pozwolić krytykom mieć całą zabawę? Czy nie powinniśmy zaangażować w to również naszych czytelników? I tak też zrobiliśmy, uruchamiając serię pięciu ankiet czytelników – jedna na dekadę – z których każda trwała około miesiąca na jazztimes.com. Prawie 50,000 głosów później, wyniki wszystkich ankiet są już dostępne (uszeregowane według liczby głosów oddanych na album) i fascynujące jest porównanie waszej listy z naszą. Im dalej wstecz, tym bardziej zbliżamy się do siebie; w latach 70. siedem na 10 pozycji na obu listach jest identycznych, a pozostałe trzy tytuły z listy czytelników są w naszej pierwszej dwudziestce. Ale gdy wchodzimy w lata 80., opinie zaczynają się rozchodzić, choć nadal istnieją pewne wspólne punkty porozumienia, z których największym jest doskonałość Wayne’a Shortera.
Możecie (i prawie na pewno będziecie) spierać się o to, co tu jest, a co nie; o to właśnie chodzi w artykułach takich jak ten. Ale jedno jest pewne: nie można się pomylić słuchając któregokolwiek z tych 50 albumów. A słuchając ich wszystkich, lub nawet małej próbki każdego z nich… cóż, może być kilka lepszych sposobów na uczczenie złotej rocznicy JazzTimes. Oprócz zorganizowania wielkiej imprezy, na którą wszyscy mamy nadzieję, że pewnego roku znów się odbędzie.
Zaczynamy od naszych krytyków, którzy wybrali 10 najlepszych albumów jazzowych z lat 70-tych. Lata 80-te – tutaj; lata 90-te – tutaj; lata 2000-te – tutaj; lata 2010-te – tutaj. -Mac Randall
Miles Davis: Bitches Brew (Columbia,
Wszystko co dotyczy Bitches Brew, od tytułu i okładki w dół, było prowokacyjne. Zraziło do siebie tyle samo słuchaczy, co oczarowało, a jeszcze więcej oszołomiło. Niemniej jednak, elektryczne, psychodeliczne, często amorficzne eksperymenty Milesa Davisa zapoczątkowały rewolucję w jazzie – a potem przetrwały dłużej niż rewolucja. Bitches Brew pozostaje nagraniem wyjątkowym. Jeśli jego mroczne, żrące tekstury i rozproszona produkcja nie ułatwiają słuchania, to jego ziemisty groove nigdy nie przestaje odurzać. MICHAEL J. WEST