Promowaliśmy demokrację w naszych filmach i książkach. Mówimy o demokracji w naszych przemówieniach i wykładach. Nawet śpiewamy o demokracji, od morza do lśniącego morza, w naszych narodowych pieśniach. Mamy całe biura rządowe poświęcone zastanawianiu się, jak możemy pomóc innym krajom stać się i pozostać demokratycznymi. Finansujemy instytucje, które robią to samo.
A jednak zdecydowanie najważniejszą bronią, jaką kiedykolwiek dysponowały Stany Zjednoczone Ameryki – w obronie demokracji, w obronie wolności politycznej, w obronie praw powszechnych, w obronie rządów prawa – była siła przykładu. W końcu nie liczyły się nasze słowa, nasze pieśni, nasza dyplomacja, ani nawet nasze pieniądze czy nasza potęga militarna. To były raczej rzeczy, które osiągnęliśmy: dwa i pół wieku pokojowych zmian władzy, powolne, ale masowe rozszerzanie franczyzy i długie, pozornie solidne tradycje cywilizowanej debaty.
David Frum: Usuńcie Trumpa dziś wieczorem
W 1945 roku narody okupowanej przez nazistów Europy Zachodniej zdecydowały się zostać demokracjami, częściowo dlatego, że aspirowały do upodobnienia się do swoich wyzwolicieli. W 1989 r. narody okupowanej przez komunistów Europy Wschodniej również postanowiły stać się demokracjami, częściowo dlatego, że chciały dołączyć do wielkiego, zamożnego, miłującego wolność demokratycznego sojuszu pod przywództwem Ameryki. Ogromna liczba krajów w całej Azji, Afryce i Ameryce Południowej również wybrała demokrację w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, przynajmniej częściowo dlatego, że chciały być takie jak my, ponieważ w naśladowaniu nas widziały drogę do pokojowego rozwiązywania konfliktów, ponieważ widziały sposób na rozwiązywanie własnych sporów tak jak my, za pomocą wyborów i debaty zamiast przemocy.
W tym okresie wielu amerykańskich polityków i dyplomatów błędnie wyobrażało sobie, że to ich mądre słowa lub czyny przekonały innych do przyłączenia się do tego, co ostatecznie stało się bardzo szerokim, międzynarodowym sojuszem demokratycznym. Ale byli w błędzie. To nie oni; to my – nasz przykład.
More by this writer
W ciągu ostatnich czterech lat ten przykład został mocno nadszarpnięty. Wybraliśmy prezydenta, który odmówił uznania procesu demokratycznego. Staliśmy z boku, gdy niektórzy członkowie partii Donalda Trumpa cynicznie zmawiali się z nim, pomagając mu łamać prawa i zasady mające go powstrzymać. Pobłażaliśmy jego pocieszającym „mediom” – zawodowym kłamcom, którzy udawali, że wierzą w historie prezydenta, w tym w jego zmyślone twierdzenia o masowych oszustwach wyborczych. Potem nastąpił finał: niezręczna, bezczelna inwazja zwolenników prezydenta na Kapitol, niektórzy przebrani w dziwne kostiumy, inni z nazistowskimi symbolami lub powiewającymi flagami Konfederacji. Osiągnęli oni cel prezydenta: doprowadzili do wstrzymania oficjalnej certyfikacji głosowania w Kolegium Elektorskim. Członkowie Izby i Senatu oraz wiceprezydent Mike Pence zostali wyprowadzeni z izb ustawodawczych. Ich pracownikom kazano schronić się na miejscu. Kobieta została postrzelona na śmierć.
David A. Graham: To jest zamach stanu
Nie sposób przecenić znaczenia tej chwili, nie sposób zignorować siły przesłania, jakie te wydarzenia kierują zarówno do przyjaciół, jak i wrogów demokracji, wszędzie. Obrazy z Waszyngtonu, które rozchodzą się po całym świecie, są o wiele bardziej szkodliwe dla reputacji Ameryki jako stabilnej demokracji niż obrazy młodych ludzi protestujących przeciwko wojnie w Wietnamie kilka dekad temu, i są o wiele bardziej niepokojące dla osób z zewnątrz niż zamieszki i protesty z zeszłego lata. W przeciwieństwie do wielu innych zamieszek z ostatnich lat, wczorajsze wydarzenia na Kapitolu nie były sporem o politykę, niezgodą na zagraniczną wojnę czy zachowanie policji. Były one częścią sporu o ważność samej demokracji: Gwałtowny tłum oświadczył, że powinien zdecydować, kto zostanie następnym prezydentem, a Trump zachęcał jego członków. Podobnie czynili jego sojusznicy w Kongresie, podobnie jak popierający go skrajnie prawicowi propagandyści. Przez kilka godzin zwyciężyli.
Przyjaciele Ameryki byli przerażeni. W bezpośrednim następstwie szturmu na Kapitol, sekretarz generalny NATO i premier Wielkiej Brytanii potępili to, co oglądali w telewizji. Podobnie postąpił premier Danii, minister spraw zagranicznych Szwecji, minister obrony Izraela, prezydent Chile i wielu innych przywódców. Tak blisko te kraje czują się z amerykańską demokracją, że odebrały te sceny osobiście, jakby były wyzwaniem dla ich własnych systemów politycznych: „Ataki fanatycznych zwolenników Trumpa na Kapitol bolą każdego przyjaciela USA” – napisał jeden z niemieckich polityków.
Wrogowie Ameryki mówili mniej, ale z pewnością bardziej cieszyli się z tych obrazów. Wczoraj rano przecież rząd chiński aresztował przywódców ruchu demokratycznego w Hongkongu. W 2020 roku prezydent Rosji, Władimir Putin, który tak wiele zrobił, by umieścić Donalda Trumpa w Białym Domu, został oskarżony o otrucie swojego najważniejszego przeciwnika politycznego, Aleksieja Nawalnego. W niedawnej pamięci saudyjski książę koronny zlecił makabryczne morderstwo dziennikarza, który był jednym z jego najbardziej prominentnych krytyków; irańscy, białoruscy i wenezuelscy przywódcy regularnie biją i więzią dysydentów w swoich krajach.
Po zamieszkach na Kapitolu wszyscy oni poczują się bardziej pewni siebie, bardziej bezpieczni na swoich stanowiskach. Używają przemocy, aby zapobiec pokojowej debacie i pokojowemu przekazywaniu władzy; teraz zauważyli, że amerykański prezydent też to robi. Trump nie wydał rozkazu mordowania swoich wrogów. Ale teraz nikt nie może być pewien, co może zrobić, by utrzymać władzę. Schadenfreude będzie dominującym uczuciem w Moskwie, Pekinie, Teheranie, Caracas, Rijadzie i Mińsku. Przywódcy tych miast – mężczyźni siedzący w dobrze wyposażonych pałacach, otoczeni ochroniarzami – będą cieszyć się scenami z Waszyngtonu, rozkoszując się widokiem Stanów Zjednoczonych sprowadzonych tak nisko.
Anne Applebaum: Reszta świata śmieje się z Trumpa
Amerykanie nie są tymi, którzy najbardziej ucierpią z powodu straszliwych szkód, jakie Trump i jego podżegacze wyrządzili sile amerykańskiego przykładu, reputacji Ameryki i, co ważniejsze, reputacji samej demokracji. Bezduszni powstańcy, którzy myśleli, że byłoby zabawnie włamać się do sal obrad, mogą pójść do więzienia, ale nie zapłacą żadnej prawdziwej ceny; podobnie jak teoretycy spiskowi, którzy uwierzyli w kłamstwa prezydenta i przyjechali do Waszyngtonu, aby działać zgodnie z nimi. Zamiast tego prawdziwy koszt poniosą inni mieszkańcy Moskwy, Pekinu, Teheranu, Caracas, Rijadu i Mińska – dysydenci i opozycjoniści, niedoszli demokraci, którzy planują, organizują, protestują i cierpią, poświęcając swój czas, a w niektórych przypadkach życie, tylko dlatego, że chcą mieć prawo do głosowania, żyć w państwie prawa i cieszyć się rzeczami, które Amerykanie uważają za oczywiste, a których Trump wcale nie ceni.
Po wczorajszym dniu będą mieli o jedno źródło nadziei mniej, o jednego sojusznika mniej, na którym mogą polegać. Siła amerykańskiego przykładu będzie słabsza niż kiedyś, amerykańskie argumenty będą trudniej słyszalne. Amerykańskie wezwania do demokracji mogą zostać odrzucone z pogardą: Wy już w nią nie wierzycie, więc dlaczego my mamy w nią wierzyć? Tak wiele zostało beztrosko wyrzucone przez tego prezydenta; tak wiele zostało bezmyślnie porzucone; tak wiele ciężko wywalczonych przyjaźni i sojuszy zostało zapomnianych przez Trumpa i przez jego zwolenników w Senacie, gabinecie i skrajnie prawicowej prasie. Oni nie rozumieją prawdziwej wartości demokracji – i nigdy nie zrozumieją.